For those of you who are Polish speakers, here’s a little surprise and free gift – the first chapter of With Blood and Scars in Polish! I’m really pleased with it. Accurate and nuanced translation is such a tremendous skill. ROZDZIAŁ PIERWSZY DZIEŃ PIERWSZY: TERAZ Dziesięć linijek w Manchester Evening News – niewiele, nawet jak na jego krótkie życie. Wpatruję się w tekst w gazecie, pragnąc, by go nie było. Donosi o mordercach na wrzosowiskach. To spekulacje, które nie mogą bardziej mijać się z prawdą. Ale to nie ja zawiadomię o tym policję. Niech inni zadzwonią. Ich wersja będzie prostsza. Dzwonię w sprawie szczątków dziecka znalezionych na placu budowy. W roku 1966 stało się to, a w 1967 tamto. Przepraszam, nic więcej nie pamiętam. Sprawa zamknięta, data i podpis. Jednak nic nigdy nie jest aż tak proste, prawda? Załóżmy, że jedno z nich przeczyta tę notatkę, chociaż może się tak nie zdarzyć. Przecież, z tego co wiem, mogą być gdziekolwiek. Tylko kolejne dziesięć minut jazdy i byłabym w Altrincham zamiast na tej stacji benzynowej i prawdopodobnie bym się o niczym nie dowiedziała. – Wszystko w porządku? Jakiś męski głos wyrywa mnie z zadumy. Podnoszę wzrok znad kubka. – Słucham? – Czy możemy się dosiąść? – pyta mężczyzna, wskazując trzy wolne krzesła przy moim stoliku. Za nim niepewnie stoją żona i dziecko z tacami w rękach. Czekają, aż odpowiem. – Nie ma sprawy. Proszę bardzo. Próbuję nie słuchać paplaniny rodzinki. Dlaczego właśnie teraz? Najpierw tata, teraz to. Już myślałam, że wreszcie odpocznę – hipoteka spłacona, dzieciaki wykształcone, wszyscy są niezależni. Koniec z kłótniami. No, może poza Rachel i jej „Mamo, przestań lajkować moje komentarze na fejsie, robisz mi straszny wstyd!”. Bogu dzięki za Sama. Zdołałam przeżyć prawie dwa miesiące bez żadnych trosk, taka krótka chwila, gdy wycieczka do Chin i Indii przestała się wydawać jedynie mrzonką – mało prawdopodobną, ale jednak możliwą. – Mówiłaś, że chcesz frytki! – mężczyzna krzyczy na córkę. Wzdrygam się w myślach, ale udaję, że nie słyszałam jego surowego tonu. Nie przestaję mieszać spienionego mleka w kawie. On nawet wygląda jak tata wówczas. Na razie mogę zapomnieć o wstawianiu statusów ze zdjęciami w rikszy lub na grzbiecie słonia mających udowodnić światu, że jeszcze nie całkiem stetryczałam. Mogłabym zadowolić się spokojem. Dość dokuczliwych, mglistych zmartwień. Dość roztrząsania nieistotnych problemów. Dość kryzysów. Dość pojawiania się w cholernie złym miejscu i w cholernie złym czasie. Nagle wróciły – te dwanaście miesięcy, które na dobre upchnęłam głęboko w zakamarkach swojego mózgu. Spać w nocy, wstawać rano, ogarnąć dzieci, iść do pracy. Dni zamieniają się w tygodnie, te z kolei w miesiące, i nagle okazuje się, że minęły dziesięciolecia. Przez cały ten czas nie wydarzyło się nic, co wywołałoby dawne wspomnienia. Ale to tak nie działa, nie historia. Ona nie daje się zapomnieć. Tak jak ten film dokumentalny „Shoah”. Mogłam jak zwykle słuchać radia i szyć swoje patchworki. Dlaczego akurat tego wieczora postanowiłam włączyć telewizję? –No wie pani, jak pani się skaleczy, to mnie nie boli – powiedział mężczyzna stojący przy torach. Pokazał gest obcinania głowy, którym ostrzegał Żydów znajdujących się w transportach, a następnie się uśmiechnął. Nagle wszystko zrozumiałam. Zrozumienie rozlało się jak gigantyczny wrzód, przytłaczając mnie i wciąż rosnąc. Zrozumiałam, że tacie nie było smutno, że nie żałował. Nic tak szlachetnego. Po prostu czuł się winny. Choć wiedziałam, że był wtedy kimś innym, nie byłam w stanie spojrzeć w lustro bez obrzydzenia. Zlizuję resztę pianki z łyżeczki i wstaję, by wyjść. — Szerokiej drogi – mówi wesoło mężczyzna – Mam nadzieję, że nie przeszkadzaliśmy. Wie pani, jak to z dzieciakami bywa. Więcej z nimi kłopotów, niż są warte – dodaje, puszczając do córki oko. Na dworze nawałnica. Przebiegam przez parking. Gdy tylko włączam silnik, na przedniej szybie pojawia się para. Nie czekam, aż zniknie. Powoli sunę w stronę wjazdu na autostradę, mrużąc oczy. Światła innych samochodów przedzierają się poprzez wariacki rytm wycieraczek. Skup się. Rok 1966 – konkretne zdarzenia wciśnięte pomiędzy monotonię dnia codziennego: chodzenie do szkoły, strach przed tatą i podstawę egzystencji – jedzenie kolacji. Wygrana z Niemcami w Mistrzostwach Świata. Wszechobecni – jak jakaś epidemia – Beatlesi. Wietnam. Tymczasem Polacy mieszkający w Manchesterze nie mieli nic oprócz przeszłości. Sajgon był nieważny – jedyny istotny ich zdaniem konflikt zbrojny miał miejsce w Europie ponad dwadzieścia lat wcześniej. Dziś pozostał z niego jedynie kolaż chaotycznych wspomnień. Zerwane wątki, dziury w pamięci, migawki sklejone na szybko, nakładające się na siebie bez ładu i składu, bez jakiejkolwiek ciągłości czy harmonii. Nie tworzą całości, spójnego obrazu, przed którym można stanąć i powiedzieć – Aha, rozumiem. Przypominają mi się też szczęśliwe chwile; ferie zielonoświątkowe i wakacje. Jak siedzieliśmy w kółku, na całe gardła śpiewając „Paperback Writer” Beatlesów. Kiedy to było? W sierpniu, czy tuż przed tym, jak to się stało? Widzę roześmianego Steva, jego twarz skąpaną w blasku słońca, otwarte szeroko usta i dwie czarne dziurki w tylnych zębach, jak zakleszczone ziarenka maku. A może sama to wymyśliłam? Wiem, że pamięć płata figle. Wspomnienia utrwalają się za każdym razem, gdy je przywołujemy, niezależnie od tego, czy są szczęśliwe czy smutne. Babcia wielokrotnie mówiła mi, że miała jedenaścioro rodzeństwa. Rok przed śmiercią zmieniła zdanie: przypomniał jej się brat, którego rozerwała mina w 1916 roku. Jak można zapomnieć o rodzeństwie, z którym jadło się przy jednym stole do dziesiątego roku życia? Taka jest nasza pamięć – nie można na niej polegać. Powinnam sobie dać z tym spokój. Mogłabym przecież udawać, że nie widziałam tej gazety. Wymazać to z pamięci, albo chociaż odłożyć na później. Na razie muszę skupić się na tacie. Ile zostało mu czasu? Ile mam czasu, żeby go o to zapytać? Gdy dojeżdżam do pierwszych świateł, już tak nie pada. Skręcam w prawo w A556, zdejmuję nogę z gazu, mijam fotoradar. Jeśli policja znalazła ciało Steva, musiała też znaleźć pudełko. Co my tam zakopaliśmy? Na pewno nie zawierało nic, co zdradziłoby nasze tożsamości. Nie wiedzą też, kim był Stevo. Przynajmniej w raporcie nie było nic napisane na ten temat. Przez moją pustą głowę przesypuje się masa poszarpanej, białej bibuły. Zero konkretów. DAWNO TEMU Dziewczynek o imieniu Ania było na pęczki – ja, Ania Tarczak, Ania Skokowska, Ania Kubek i tak dalej. Ale tylko ja miałam dziesięć lat. Pozostałe Anie były albo o rok starsze, albo o rok młodsze ode mnie. Widywałam je tylko w Polska Land, który znajdował się na lewo od naszej furtki na Upper Chorlton Road. Ale najpierw mijało się dom państwa Nasmith z Ghany, którzy byli dla mnie bardzo mili, chyba że akurat rzucałam piłką do palanta pod ich oknami. Dalej był przystanek autobusów 81 i 82. Następnie Kombo , Brooks’ Bar i polski sklep, zwany Polski deli. Potem przystanek autobusu 53, śmierdzący browar Hyde’s Anvil, Alexandra Road, polski kościół i polska szkoła. O wiele bardziej lubiłam skręcać w prawo. W domu przylegającym do naszego mieszkał Ossie. Najfajniejsze było to, że nasze sypialnie sąsiadowały ze sobą. Kilka domów dalej mieszkała babcia z dziadkiem, dalej był gabinet lekarski i biblioteka Chorlton – najfajniejsza biblioteka w całym wszechświecie. Wybudował ją dawno temu bogaty pan o imieniu Andrew Carnegie. Bardzo zależało mu, aby na jej dachu była taka mała kopułka jak na katedrze. Zawsze wydawało mi się, że była to jego ulubiona biblioteka, choć – jak powiedziała mi pani, która stemplowała książki – wybudował ich setki na całym świecie. Na lewo od biblioteki był sklep Quarmby’s, kolejna świetna rzecz po prawej stronie, bo sprzedawali tam najfajniejsze długopisy, ołówki i takie tam różne. Za rogiem domu Ossiego mieszkała reszta naszej paczki, czyli Dermot, Gianni i Manuela no i kilkoro innych nudziarzy. A jeszcze dalej znajdował się sklep ze słodyczami Candy Box, Ayres Road i szkoła podstawowa Seymour Park. Po drugiej stronie naszej ulicy nie było nic ciekawego. Mieszkali tam ludzie, których nie znałam, była tam też baza Territorial Army, ochotniczej armii rezerwowej. No i tyle. Uwielbiałam ogródek za naszym domem. Była tam huśtawka, grusza, fajna kryjówka za garażem i droga ucieczki. Najbardziej lubiłam zwisać głową w dół z górnego drążka huśtawki, nawet po tym, jak babcia kazała mi wsadzić spódnicę do majtek, bo jej zdaniem wyglądałam jak „bezwstydna, bezbożna komunistka!”. Gdy tak sobie zwisałam, licząc kupy naszego psa Groucho, często słyszałam ze Stretford End okrzyki kibiców, gdy Georgie Best strzelał gola dla Manchester United. Słychać je było nie zawsze; tylko wtedy, gdy wiatr wiał w odpowiednim kierunku, i jeśli nie padało. Mama nie pozwalała mi chodzić tak daleko. Maine Road także znajdowała się poza moim zasięgiem, nie żebym się tym specjalnie przejmowała, ale gdzieś poza granicami Polska Land. Stamtąd nigdy nie dochodziły żadne krzyki, bo Manchester City to patałachy. I to jest powszechnie wiadomy fakt. Ogródek babci i dziadka był kolejnym świetnym miejscem. Przypominał nieco małą farmę, tylko był mniejszy. Tak naprawdę był dokładnie wielkości naszego ogródka, ale dziadkowie uprawiali tam owoce i warzywa, bo „w niewoli na Syberii jedliśmy tylko zupę z wrzątku” i takie tam ple-ple. Babcia miała też trzy tłuste kurczaki, które rozmawiały z nią, gdy Dziadkowi się nie chciało. Czyli prawie zawsze. Translation: Monika Dembinska Copyediting: Joanna Gonczarow